Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 161 —

Spojrzał na mnie z lekceważeniem.
— Przecie to widać! — bąknął pobłażliwie.
A potem się zaczynały plotki.
— Wiecie co? Ten Perera i ta Rosjanka, to tego...
— Dajcież spokój, co gadacie!
— Jakże nie! Sam widziałem!
— Jakto — widzieliście?
— Patrzyliśmy z żoną — przez okienko we drzwiach na górze... Słowo honoru! Żonie wstyd patrzeć było, już nie mogła... Ja patrzyłem do samego końca...
— Ale statek bardzo dziś kołysze — rzekłem, aby zmienić temat rozmowy.
— Człowieku — idźcież do kajuty, weźcie rzemień i ściśnijcie sobie dobrze brzuch. To jedyny sposób, jak kołysze. Ja sam się dziś podwiązałem i żonę podwiązałem i dziecko i pana Kocourka i siostrę żony, wszystkich podwiązałem.
To też uważałem, że Czesi chodzą po pokładzie dziwnie dumni i z jakiemiś zagadkowemi minami. Nie wiedziałem, co się im stało. Teraz zrozumiałem — „podwiązani“ byli.
Zaczynało się robić bardzo gorąco. W jadalni nad każdym stołem szumiała stale wielka „punkah“. Wszyscy przebrali się w białe garnitury. Ale morze było niespokojne i mr. Jacques, odprawiając w niedzielę nabożeństwo, dodał modlitwę za znajdujących się na morzu.
Od Hong-Kongu począwszy, sypiałem stale na pokładzie, na leżaku, tak, że właściwie cały czas spędzałem na powietrzu, zrzadka tylko w rannych godzinach pokazując się w kurytarzu w swem kimonie, „jak błękitny duch“ według wyrażenia mr. Jacques’a, który też przezywał mnie czasem „szkieletem familijnym“.