Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 157 —

chudzi, nieledwie gliniasto-żółci, bardzo wysocy i upiornie brzydcy. Patrjotami są tak samo, jak i inni, mają swój własny djalekt i oczywiście też własne, hong-kongskie dolary. Dzielnica chińska nie jest interesująca; brudem i zaniedbanym wyglądem przypomina trochę nasze dzielnice żydowskie.
Było to już w środku miasta, kiedy kapitan O. nagle mnie trącił, coś mi w górze pokazując i krzycząc, czego nie rozumiałem, bo jechaliśmy tak prędko, że wiatr unosił słowa. Spojrzawszy we wskazanym kierunku, nic ciekawego nie ujrzałem; mijaliśmy właśnie tramwaj elektryczny, zbudowany na wzór londyńskich, z tak zw. „imperjałem“.
Nasz samochód zwolnił.
— Żołnierze angielscy pozdrawiali pana — rzekł mi wówczas kapitan.
— Gdzie?
— Na „imperjalu“.
Obejrzałem się. Tramwaj znowu nas doganiał.
Istotnie, kilku siedzących na „imperjalu“ żołnierzy wymachiwało czapkami, krzycząc coś. Odkłoniłem się im i nie przypuszczałem wówczas, że kiedyś drobny ten epizod da mi sposobność do zrobienia bardzo smutnej refleksji.
Byłem tak zmęczony obfitością wrażeń, że nie jadłem obiadu w mieście, lecz wróciłem na statek, na którym zresztą zwykłe portowe piekło — ładowanie węgla.
Wieczorem siedziałem na pokładzie i popijając „whisky-soda“, patrzyłem na miasto. Było ono jakby owinięte sznurami nanizanych gwiazd-pereł. Rzędy lamp łukowych obiegały serpentynami całą górę, na samym wierzchołku łącząc się już z gwiazdami. Miasto