Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 156 —

mistrzów chińskich, dokazujących cudów z mieczami, widziałem chaty nadwodne na palach, wbitych w dno morza, i chaty-dżonki, w których całe rodziny rybackie mieszkają, prawie nie wychodząc na brzeg. Roślinność już egzotyczna, ale koloryt i — wyjąwszy palmy — kontury drzew, to wszystko jeszcze nasze. Drzewo gumowe n. p. kształtem i barwą pnia przypomina trochę brzozę. Ruch wszędzie żywy. Widziałem też za miastem na pięknej, zielonej równinie coś w rodzaju stacji klimatycznej — „Dolinę szczęśliwości“ z olbrzymiemi boiskami sportowemi i kamiennemi, czteropiętrowemi gmachami klubowemi.
Naraz spostrzegłem wielką, pyszną budowlę ze smukłą, białą kolumnadą, gmach może nie piękny, ale wybudowany z olbrzymim sumptem i zdaleka rzucający się w oczy.
— Co to takiego? — spytałem jednego z Anglików.
— Uniwersytet.
Bajeczny. Jeśli jednak na wyspie jest zaledwie 4000 Anglików — ludzi przeważnie bogatych, kształcących dzieci w Anglji, to pocóż tu uniwersytet?
— A to się opłaca utrzymywać tu uniwersytet? Przecie Anglicy z pewnością jeżdżą do Oxfordu, do Cambridge?
— A Chińczycy? Chińczycy wszyscy do Oxfordu jechać nie mogą.
— Chińczycy? To uniwersytet dla Chińczyków?
— Why not? Przecie człowiek wykształcony, to dobry człowiek, łatwiej się z nim porozumieć...
Ale ci Chińczycy z Hong-Kongu różnią się zupełnie od szangajskich i charbińskich. Północny Chińczyk jest wysokiego wzrostu, a przynajmniej średniego, i ma jakieś ludzkie rysy twarzy. Południowi Chińczycy są