Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —

chwili przysiadł się do nas olbrzymi podoficer artylerji, Anglik. Mr. Jacques, zawsze interesujący się ludźmi i towarzyski, rozpoczął z żołnierzem rozmowę, w czasie której pokazało się, że obaj oni pochodzą z jednego i tego samego miasteczka w Anglji. Rozmawiali przez jakiś czas bardzo serdecznie, wkońcu — trzeba nam było iść. Wstaliśmy — podoficer wstał także, Mr. Jacques skinął mu głową, powiedział „good by“ i poszliśmy.
Po drodze prowadziliśmy w dalszym ciągu rozpoczętą przedtem jeszcze rozmowę o różnicach obyczajów polskich i angielskich.
— Powiedzcie mi — zapytałem naraz — czy bardzo ucieszyliście się, spotkawszy na tej górze ziomka?
— I owszem. To bardzo miło.
— I jesteście pewni, że to porządny człowiek?
— Żołnierz. Podoficer.
— Więc dlaczego, odchodząc, nie podaliście mu ręki?
— Widzicie: Jako kapelan jestem w randze kapitana. U nas nie jest przyjęte, żeby kapitan podawał rękę podoficerowi.
Mr. Jacques był duchownym; nie był w mundurze, nie był w służbie. Zresztą — poco dużo mówić. Ja czułem, że choćbym był jenerałem, gdybym na tej górze spotkał żołnierza polskiego, z pewnością podałbym mu rękę.
Po obiedzie jeździliśmy samochodem po wyspie. Drogi wyborne — nie tylko dla bosych krajowców, ale i — dla ciężkiej artylerji.
Widziałem wsie chińskie, zbiorowiska niskich, drewnianych szop wśród cienkich drzew bambusowych, widziałem na rynku wśród tłumu żółtych gapiów sztuk-