Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 154 —

i turbanach musztrują się na wielkiem podwórzu. „Dryluje“ ich jakiś Mullvaney czy O’Hara, instruktor, rozkazujący ze środka podwórza.
— My, Sikhowie, nie zawracamy sobie głowy nauką — mówi Sikh Kiplinga. — My walczymy.
Poznać na pierwszy rzut oka rasę wojowników. Musztra idzie z ogniem, z temperamentem.
Kościół angielski. To nic, że otaczają go palmy i egzotyczne krzaki i kwiaty. Jest taki sam, jak w dalekiej Anglji, mroczny, gotycki. Na ławkach wszędzie leżą oprawne w czerwoną skórę książki do nabożeństwa. Jest ciemno, cicho, poważnie.
Na stacji kolejki łańcuchowej spotkaliśmy trzech artylerzystów, Anglików, w mundurach, z nieodłącznemi trzcinkami w rękach. Mr. Jacques natychmiast wdał się z nimi w żartobliwą rozmowę, z której zręcznie wyławia różne informacje co do stosunków w Hong-Kongu.
Na górze — nie mówiąc już o willach, hotelach i koszarach artylerji — jest grzyb-altanka, z niej widać miasto jak na dłoni. Niby głazy sześćcienne, pięknie rzeźbione, rysują się prostemi linjami wielkie domy wśród egzotycznej roślinności. U stóp góry, jak ogrodowe sadzawki, widać cementowane zbiorniki wody w środku przedziwnie bogatego, czarującego ogrodu botanicznego. Dalej doki okrętowe, bulwary i zatoka ze stojącemi w niej statkami, „dżonkami“ i „sampanami“ chińskiemi, turkusowo-modra, grająca miękkiemi tonami. Zaś na drugim brzegu zatoki bezkształtne miasto chińskie, wzgórza nadmorskie a w głębi wysokie, żółte góry z przełęczami, prowadzącemi do wnętrza Chin.
Siedzieliśmy tak na ławce pod tym grzybem — ja i Mr. Jacques, który był ubrany po cywilnemu. Po