Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 130 —

się nie zbliżał. Mogłem go lepiej obserwować, bo siedział przy stole koło mnie.
Rozumie się — Fin urlopu „nie dostał“. Rosjanka była w rozpaczy, mimo, iż Argentyńczyk coraz częściej i śmielej flirtował z nią na migi. Pamiętam, jak Fin „niepocieszony“, pożegnawszy się z nią daleko od oczu ludzkich, na łeb na szyję zleciał po drabince do parowczyka portowego i skrył się za kominem, podczas gdy nasza piękna podróżniczka tragicznym ruchem zdarła z ramion czerwoną chustkę i długo, długo wywijała nią w powietrzu, wykrzykując jakieś żałosne słowa.
Z Kobe ruszyliśmy do Modżi, które jest również bardzo ładnie położone jak Kobe, ale jeszcze bardziej błotniste. Wysiadłem tam tylko na pół godziny i wróciłem na statek, gdzie też przez parę dni cierpliwie siedziałem, kując na gwałt angielski. Przypominam sobie, jak raz podeszła do mnie Rosjanka i zaczęła przeglądać moje książki.
— E, teraz rozumiem, dlaczego wam tak łatwo uczyć się angielskiego! — zawołała naraz takim głosem, jakby coś niespodziewanego odkryła. — Wy znacie łacińskie pismo!
— Jakto! A wy nie znacie? — zdziwiłem się.
— Pewnie, że znam, ale nie tak znów dobrze! — mówiła Rosjanka. — Ale to nic nie szkodzi, jak przyjadę do Singapore, to się każę uczyć po angielsku mężowi. Zobaczycie, za dwa miesiące będę świetnie mówiła po angielsku... Kto przyjdzie — z każdym się po angielsku rozmówię.
— No, ale narazie...
— Narazie, narazie! Teraz ja jeszcze nie umiem, no wied’eto niczewo nie znaczit, a w Singapore to się tak świetnie nauczę...