Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —

niezbyt wiele się widziało. Więc siadłem w samochód i pojechałem na wieś.
Było zimno i chmurno. Po obu stronach drogi ciągnęły się mokre, grząskie pola ryżowe. Okolica była górzysta, zaś góry, choć niewielkie, o stromych zboczach, prawda, zielone. Chałupiny słomiane, jak nasze, tylko, że zimne, drewniane, ażurowe. Kramy biedne — widać ludność niewiele w nich szuka. Czasami większe jakieś sadyby — niby dwory, z pewną paradą budowane, ale też bardzo skromne. Świątyńki wiejskie ciche i opuszczone, podobne do starych cmentarzy ze swemi omszałemi „iszidoro“ niby krzyże kamienne. Czarne świerki czy sosny — bardzo smutne.
Naturalnie, że były po drodze szczegóły i piękne i zajmujące — ale ja zapomniałem. Wiem tylko, że tak jechałem przez kraj ludny, lecz zimny i smętny, potem przez jakieś miasteczko, gdzie spotkałem pogrzeb, potem byłem w świątyni bogini Kwannon, do której nie mam żadnego szczególniejszego nabożeństwa — a działo się to wszystko w starej miejscowości, zwanej Kamakura — aż wreszcie szofer zatrzymał się przed jakiemiś wrotami religijnego charakteru i kazał mi iść.
Posłusznie poszedłem.
Szedłem piękną aleją wśród drzew, jak zwykle starannie zamiecioną i obstawioną latarniami kamiennemi i bronzowemi w podwórzu świątyni, podobnem do ogrodu a otoczonem górami.
I naraz stanąłem.
Rzecz nie do wiary — góra uśmiecha się do mnie. Wierzyć oczom się nie chce — ale przez napół bezlistne gałęzie drzew wyraźnie widać tę górę patrzącą z dziwnym jakimś uśmiechem z pod złotych powiek.