Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie. Poco ja mam jeszcze raz próbować? W łeb-bym sobie strzelił. We Francji napewno będę się bił.
— Tu też, niech się pan nie obawia. Z pewnością na nas się skrupi...
— Więc poco?
— Żołnierz polski musi tu być! A żołnierz ma ginąć tam, gdzie trzeba.
— Przyjdę do pana potem.
— Nie mówi pan, jak żołnierz. Jak się pan nazywa?
Żołnierz wymienił swoje nazwisko.
— Otóż ja panu powiem tak! — ciągnął twardo i zimno Niwiński, — Daję panu dobę do namysłu. Jeśli pan do jutra wieczorem nie przyjdzie, każę pana na listę zaciągnąć, jako takiego, którego przyjąć nie wolno. I bij się pan za sławę armji czeskiej.
Żołnierz omal zębami nie zgrzytnął.
— Nie dbam o warunki, ale chcę wiedzieć —
— Jak w wojsku czeskiem, może gorsze, bo jakiś czas będziemy zależni od ich intendentury.
— Jeśli będzie klapa, na pańskie sumienie moja krew —
Niwiński uśmiechnął się.
— Będziesz pan mógł wówczas i mnie w łeb strzelić!
Zaś oficerów istotnie nie było, co zaczynało Niwińskiego nie na żarty niepokoić.
Ale z ochotników był dumny. Zbieranina to była dość podejrzana, jeśli szło o przeszłość, zwłaszcza już polityczno — rewolucyjną, motywy polityczne i „orjentacyjne” odznaczały się niesłychaną prymitywnością, ale co było — to ambicja