Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, że możesz nie podołać tym nadludzkim nieomal zadaniom. Lecz któż może to uczynić, jeśli nie ty? Mam zresztą nadzieję, że znajdą się jeszcze ludzie nie przeżarci doszczętnie strachem i kłamstwem, a także nie zarażeni pychą i nienawiścią. Takich skupisz dokoła siebie i przy ich pomocy i poparciu zburzysz wszystko, co jest teraz. Tak, to, co jest, nadaje się tylko do zburzenia i wymiecenia precz. Wszystko jest ponad miarę złe, zatrute i skarlałe. Trzeba to precz odrzucić. Miałeś jednak słuszność, mój synu.
— Ojcze mój — szepnął Diego.
— Przypominasz sobie noc, kiedy spotkałem cię po raz pierwszy? Właśnie wtedy miałeś słuszność. Słuszny był twój gniew, twój bunt, słuszne twoje cierpienie. Ciężko to wyznawać, lecz nie widzę dokoła siebie ani jednej ludzkiej twarzy prócz twojej.
— Ojcze! — zawołał Diego.
— Niestety tak jest. Nie wolno się już dłużej oszukiwać. Złudna jest nasza potęga, pozorne nasze siły. Drżą fundamenty i zarysowują się ściany gmachu, który budowaliśmy. Straszliwy to gmach. Więzieniem i kaźnią uczyniliśmy świat. Ale to nie może trwać. Jeśli to wszystko nie zawali się jutro, stanie się to pojutrze. Katastrofa jest nieunikniona. Nie ma już wiary, nie ma nadziei. Połamaliśmy ludzi, zniszczyliśmy ich umysły i serca. Jesteśmy znienawidzeni i pogardzani. Nic się z tego mrocznego szaleństwa nie da uratować. Trzeba szukać innych dróg ocalenia. Zachodzi nagląca konieczność, abyśmy sami zburzyli to, co musi runąć. Będziesz musiał niezwłocznie napisać odpowiednie zarządzenia. Wszystko dokładnie ci podyktuję.
Padre Diego stał bez ruchu, porażony grozą i przerażeniem.