Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem, że sobą osobiście nie interesują się zupełnie. Idea jest ważna.
— Wszystko skłamałeś.
— Ty, stary komediancie! — odparł na to bez gniewu głos obok. — Od jak dawna świetnie sobie radzisz bez wiary i we mnie, i w Boga? Przed kim się więc zgrywasz? Przed samym sobą? W ideę nie musi się wierzyć, ona sama jest wiarą.
Torquemada otworzył oczy. Ciemność, którą ujrzał, była pusta i niema. Ogarniała go zewsząd, mrok i chłód poczuł w sobie, wydało mu się, że umiera. Wówczas, zdjęty przerażeniem, począł krzyczeć.
Padre Diego jechał najbliżej wozu, więc pierwszy usłyszał ów krzyk nieartykułowany i przeciągły, bardziej podobny do skowytu zwierzęcia niż do ludzkiego głosu. Chociaż nie był bojaźliwy, zadrżał. Natychmiast się jednak opanował i pchnąwszy konia tak gwałtownie, iż ten brzuchem otarł się o koło wozu — uchylił płótna.
— Ojcze mój! — zawołał półgłosem.
Torquemada drgnął i ucichł. Usta miał otwarte, oczy również.
— Ojcze mój — powtórzył padre Diego.
Leżał bez ruchu, niewidzącymi oczami wpatrzony w ciemność. Wreszcie spytał:
— To ty, mój synu?
— Tak, ojcze. Postaraj się zasnąć. O świcie będziemy w Avila.
— O świcie?
— Niedługo będzie świtać.
— Zimno mi, podaj mi rękę.
Padre Diego pochylił się i poszukał w ciemnościach dłoni czcigodnego ojca. Była zimna i wilgotna. Trzymał ją przez chwilę w swojej, powoli uciszało się jej