Strona:Jerzy Andrzejewski - Ciemności kryją ziemię.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

San Julian i z klasztoru sióstr hieronimek Santa Paula, potężnie i wieloma tonami huczały ponad tłumem wznoszącym entuzjastyczne okrzyki na cześć Jezusa i Przenajświętszej Panny Marii. Bracia dominikanie, zdążający w nieskończenie długim dwuszeregu, zaintonowali w tym momencie pobożny hymn i ich śpiew, łącząc się z okrzykami tłumu, szczękiem zbroi, tupotem kopyt końskich oraz biciem dzwonów, wysoko ponad tłum i domy się wznosił, zdając się tryumfem wiary sięgać aż nieba rozpostartego w górze ogromnym błękitem.
— Doprawdy — powiedział fray Diego mocnym, męskim głosem — trudno o widok bardziej budujący.
Padre Torquemada podniósł znużone oczy. Tuż przy karocy jechał na ogromnym, czarnym andaluzyjczyku, cały zakuty w zbroję, kapitan familiantów, pan don Lorenzo de Montesa. Jego to było zasługą, iż przed kilkoma miesiącami, podczas dłuższego pobytu w Toledo, wyszły na jaw rozwiązłe stosunki, jakie pan don Rodrigo de Castro utrzymywał potajemnie z pewną dziewczyną żydowską. Zhańbiwszy się tak niegodnie został pan de Castro wyrokiem Świętego Trybunału szlachectwa oraz mienia pozbawiony i na dożywotnie wygnanie skazany, natomiast dowództwo po nim objął pan de Montesa, żaden bowiem spośród szlachetnie urodzonych domowników czcigodnego ojca nie dorównywał mu wiernością oraz czystością obyczajów.
— Spójrz, ojcze — zawołał fray Diego — jak wielką i powszechną cieszysz się u ludzi miłością!
Padre Torquemada cofnął się w głąb karocy.
— Tak — powiedział.
Fray Diego zdążył się już oswoić z milczeniem, które ostatnimi laty coraz częściej wyrastało pomiędzy nim i czcigodnym ojcem. Zrazu w sobie doszuki-