Strona:Janusz Korczak - Pedagogika żartobliwa.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ten zjadł 10 ogórków, ten grzyby surowe, ten najadł się pestek od śliwek (nie wisien), mówi, że smaczne; innym radzi skosztować; ten połknął srebrne dwadzieścia groszy, ten pięć groszy; — prosi, żeby wyjąć, bo ja doktór, a jemu szkoda. — Ja, że on nie skrzynka do listów, ja — nie poczta „gawronie bengalski“.
Albo epidemia: tego głowa boli, tego kark i szyja. Już nawet chcę telefonować do urzędu zdrowia, że drętwica. — Ale rano wchodzę do umywalni, a tu oni — każdy pod kranem stoją szeregiem i łby pod strumieniem lodowatej wody. — Zima ostra była, a oni — turniej: kto dłużej wytrzyma. — Stoję, patrzę, czekam. — Nic. — Czekam, dziwię się. — Nic. — Kie licho: przecież wiem, w ogóle nie lubią wody? A oni turniej, wyczyn: kto dłużej wytrzyma? — Jak nie huknę: „gamonie dardanelskie“. — Od razu epidemia wygasła.
Praktykuj, — proszę, — szargaj dostojną wiedzę w nienotowanych w kronice medycyny sytuacjach.
Proszę tylko: on nic, on usiadł na ławce, chciał, uważacie spokojnie, chciał tylko odpocząć. A w ławce był gwóźdź. Jak siadał, tego nie wiem i nie będę wiedział. — Zwyczajny sobie lekarz wie, — zawsze wie na pewno; ja muszę się domyślać. — O sterczące gwoździe często drą ubrania. — Tak. — Ale on, takie już jego szczęście. — Usiadł spokojnie, nie zauważył, że sterczy — i — krwawa rysa głęboka na tyłku — od ucha do ucha — na przestrzeni plus minus, dziesięciu centymetrów. — Mówię ponuro: „trzeba