Strona:Janusz Korczak - Mośki, Joski i Srule.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jutro już będą w Warszawie, a tam słońce nie zachodzi wcale.
W Warszawie nie ma zachodu słońca, tylko o zmierzchu pokazuje się na ulicy człowiek z długim kijem i zapala brzydkie żółte latarnie. Człowiek ten przechodzi z jednej strony na drugą, jest zawsze ciemno i biednie ubrany, a twarzy jego w cieniu nie widać. On w mieście zamienia dzień na noc.
A w Michałówce jasne słońce w purpurowej szacie dzień gasi i noc zapala. Słońce opuszcza się coraz niżej, zanurza pod ziemię i znika, skrawek po skrawku.
— Już, — mówią jedni.
— Nie jeszcze.
Już gwiazdą tylko, już iskrą małą świeci.
Tego ostatniego wieczora o ostatnim zachodzie urodziła się ostatnia bajka kolonijna, — dziwna bajka i niedokończona.
„A może nie wracać do Warszawy? Może ustawić się parami, wziąć chorągiewki, zaśpiewać marsza i ruszyć w drogę?
— Dokąd?
— Do Słońca.
„Długo iść będzie trzeba. Ale cóż to szkodzi? — Sypiać będziemy w polu, a na życie zarabiać. — W jednej wsi Geszel zagra na skrzypkach, i dadzą nam mleka. W drugiej wsi Ojzer powie wiersz lub Aron bajkę ciekawą, — i dadzą nam chleba. Gdzieindziej znów zaśpiewamy albo w pracy w polu pomożemy...