Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bełek, to to, to owo. Wszystko trzeba kupować, a drogo kosztuje.
Wstaje Maciuś raniutko, ściele łóżko, czyści buty, ubranie, ogień zapali, wodę zagotuje, zamiecie izdebkę, wróblom okruchy wysypie, naleje kawę w manierkę na drugie śniadanie. Przyjemnie, że sam wszystko zrobił. Prędko herbatę wypije — idzie, bo niedługo gwizdek fabryczny. I wie Maciuś, kogo spotka w drodze, co zobaczy.
Na schodach spotka Janka, który idzie do szkoły i powie: „dzień dobry“. Na podwórzu dorożkarz myje dorożkę. Stróż zamiata bramę. Ze sklepiku wybiegnie pies i merda ogonem, jakby i on wiedział, że trzeba Maciusia pozdrowić.
Z początku dokuczali Maciusiowi gapie. Staną, patrzą, palcami pokazują:
— O, Maciuś idzie.
— Patrz, to król Maciuś.
Ale gapie tacy już na świecie, że długo niczem się nie zajmą. Bawi ich wszystko, co nowe, co pierwszy raz widzą. Byle głupstwo ich zajmie, ale tylko na krótko. Więc prędko się odczepili, — już nie widzą nawet Maciusia. — Ważna rzecz: taki sam chłopak, jak każdy. — Tak samo idzie do fabryki z manierką, a wieczorem zasmolony wraca do domu.
Za to spokojni i porządni coraz bardziej szanują Maciusia. I często starsi robotnicy witają go pierwsi, a jedna dziewczynka, codzień przechodząc, tak przyjemnie uśmiecha się do niego i miłym głosikiem mówi:
— Dzień dobry.