Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Musimy.
— Więc niema co. Szkoda czas tracić. Muszę się najprędzej dostać do miasta białych, gdzie jest telegraf bez drutu. Wezwę białych na pomoc.
— A czy się zgodzą?
— Niema innej drogi. Zresztą, jeżeli się okazali honorowi w bitwie czarnych kobiet, to pewnie i dzieciom pomogą.
— Rób Maciusiu, co chcesz. Bo ja nic nie wiem.
Kiedy dzieci murzyńskie zobaczyły, że Maciuś je opuszcza, strasznie zaczęły płakać.
— Ratuj nas, — wołają.
— Nie zostawiaj nas — wołają.
Wdrapał się Maciuś na drzewo, żeby go wszystkie widziały, i mówi:
— Nie bójcie się. Wrócę z pomocą. Musicie zaczekać tydzień, a może tylko trzy dni. Im prędzej ruszę w drogę, tem prędzej przybędzie wam pomoc.
I dzieci czarne uwierzyły. Zaraz się uspokoiły i nawet niektóre zaczynają śpiewać, chociaż niebardzo głośno, bo głodne. I Maciusiowi jeszcze się straszniej zrobiło, że tak mu ufają. Bo najgorzej jest wtedy, gdy się daje słowo, że się coś zrobi, a nie ma się pewności, że się uda.
Obóz dzieci znajdował się nad wielką Afrykańską rzeką, i wiedział Maciuś, że na końcu rzeki jest port białych ludzi, a nawet bliżej są miasta — i może jest tam telegraf. Płynie Maciuś z prądem, więc bardzo prędko. Przydały mu się wycieczki