Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie spieszy się Maciuś. W torbie, przerzuconej przez plecy, ma zapasy na cały dzień. Dormesko przyzwyczaił się do odległych wypraw Maciusia.
Idzie Maciuś — idzie — a im droga trudniejsza, tem większa w nim wzbiera zaciętość. Zrazu to tu, to tam błyśnie promień słońca, ale potem już nic: cały utonął w zieleni. Nie słychać już szumu morza. Cisza: nawet ptaki nie śpiewają.
Idzie Maciuś — idzie — ale się zmęczył. Usiadł i je śniadanie. Ukrajał kawał chleba i sera — posilił się. I teraz dopiero zadał sobie pytanie:
— A co będzie, jeśli zabłądzę?
Trzeba było wcześniej pamiętać, ale Maciuś jest młody i niedoświadczony.
Nie boi się, ale już prędzej idzie. Wyspa mała; jeśli Maciuś będzie szedł ciągle w jednym kierunku, prędzej czy później dojdzie do morza. Zresztą wróci tą samą drogą — pozna po śladach, po zgniecionych liściach i nadłamanych gałązkach.
Niestety — są ślady drogi, ale biegną w różnych kierunkach. Mogły zwierzęta przebiegać. Na śniegu, na piasku można odróżnić ślad ludzi i zwierząt, ale nie w gęstym lesie.
Idzie Maciuś, nasłuchuje, rozgląda się, i żałuje, że nie wziął kompasu, który wskazuje cztery strony świata.
Wypoczął chwilę — znów idzie. Posilił się, trochę że był głodny, trochę, że mu torba na plecach ciężyła. I szedł aż do wieczora.
A no trudno: przenocuje w lesie. Trzeba wybrać drzewo, obejrzeć uważnie, czy wąż tam nie