Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I szarpie i ciągnie Maciusia.
Strasznie nieprzyjemnie, jak trzeba coś powiedzieć, a nie wiadomo co.
— Alo, chodź. Tata chodź. Alo, Ala, tata — do dziadzi.
I ciągnie, popycha oboje, a sama w środku, i gada ciągle to samo — znów się mało nie przewróciła.
— Dziadziu — dziadziu — patrz — tata!
Latarnik przymrużył oczy, uśmiecha się, brodę gładzi. Taki miły — podobny do doktora.
— Witam królewskiego gościa — mówi i czapkę zdjął z głowy. Zapewne król Maciuś chciał się dowiedzieć, dlaczego latarnia się nie pali? Już w porządku wszystko: dziś zapalimy. Już byłbym dawno popłynął przeprosić króla Maciusia za ciemność, ale ot... z tem niedaleko popłyniesz.
Maciuś teraz dopiero spostrzegł, że latarnik ma jedną rękę.
— Drugą rękę zabrało mi morze. Ale morze jest hojne: za rękę dało mi oto tę parkę.
I Maciuś się dowiedział, że stary latarnik był dawniej marynarzem, że podczas rozbicia okrętu stracił rękę. Dali mu latarnię. Przed rokiem po burzy, fala wyrzuciła tych dwoje dzieci: ledwo je doratował. A co najdziwniejsze: że chłopiec nie wypuścił z rąk maleństwa, chociaż zemdlony.
— Chłopca nazwałem Alo, a dziewczynkę Ala. Co one za jedne, nie wiem. A kiedy na wyspie mieszkali murzyni, Alo znaczyło: syn morza, a Ala — córka morza. Cudzoziemskie jakieś dzieciaki. Musi z północy. Bo południowe mowy znam