Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś na wyspie bezludnej.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się wolnych ptaków. Poskacze z grządki na grządkę — zaćwierka. Tamte posłuchają i coś odpowiedzą. Kanarek klatki stanie w otwartych drzwiczkach, pokręci łebkiem, tak ćwierka, jakby się radził, co robić. Już się przechyla naprzód, żeby wyfrunąć. Ale nie: wraca. Albo wyfrunie na klatkę, posiedzi trochę — ale widać, że mu jakoś dziwnie, nieswojo. Taki zdenerwowany, że nie wiem. Poprawia skrzydełka, łebkiem śmiesznie kręci. A tamte coś z nim mówią. Nie wie Maciuś, czy się kłócą, czy się pytają tylko, co on za jeden. Ale zaczyna Maciuś trochę się domyślać. Wychodzi, że mu zazdroszczą złotej klatki, ale się wyśmiewają, że fruwać zapomniał.
— Przyzwyczai się — myśli Maciuś. — Z pewnością mój kanarek może je wiele nowego nauczyć. A tamte wiedzą wiele, czego nie wie kanarek Maciusia.
Dziwne wszystko, ale bardzo ciekawe i miłe.
Niby nic Maciuś nie robi, a niby jest bardzo zajęty i nie ma czasu. Bo kiedy wieczór nadchodzi, szkoda się Maciusiowi kłaść do łóżka.
Siądzie przed domkiem i patrzy na gwiazdy. Jakby je pierwszy raz dopiero zobaczył. Podobno gwiazdy, są takie same wielkie kule, jak nasza ziemia. Czy tam też są ludzie, pszczoły, muszki, mrówki? A człowiek taki, malusieńki w porównaniu z wielkiem morzem i tylu gwiazdami, że zliczyć nie można.
Probował Maciuś liczyć gwiazdy, ale mu się nie udało.