Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tomek, zmiatajmy — zawołał nagle Felek, zauważywszy zdaleka dwóch policjantów polowych, jak szli obok noszy, na którą mieli zapewne położyć sanitarjusze niefortunnego ochotnika.
— Zostawiem go? — spytał Maciuś nieśmiało.
— I cóż? pójdzie do szpitala. Do wojny niezdatny.
Ukryli się w cieniu namiotu. Po chwili miejsce opustoszało zupełnie, został tylko but, płaszcz, który sanitarjusze zrzucili, kładąc na nosze rannego, i krew w błocie.
— Płaszcz się przyda — powiedział Felek — oddam, jak wyzdrowieje — dodał na usprawiedliwienie. Chodź, idziemy na dworzec. Straciliśmy z dziesięć minut.
Oddział akurat sprawdzano, gdy przecisnęli się nie bez trudu na peron.
— Nie rozchodzić się — rozkazał młody porucznik. Zaraz tu wrócę.
Felek opowiedział przygodę ochotnika i nie bez trwogi przedstawił Maciusia.
— Co też on powie? — ciekaw był Maciuś.
— Porucznik go wyrzuci z wagonu na pierwszej stacji. O tobie już mówiliśmy: i to się krzywił.
— Ej, wojak, ile masz lat.
— Dziesięć.
— Nic z tego nie będzie: chce, niech się do wagonu wkieruje. Ale go porucznik wyrzuci — i nam pewnie naurąga.
— Jak mnie porucznik z wagonu wyrzuci, to sam pieszo pójdę, — krzyknął buntowniczo Maciuś.
Łzy go dusiły. Jakto, on król, który na białym koniu na czele zastępów, ze wszystkich