Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Groziło już, że biali królowie wyjadą, i z trudem udało się przekonać ich, że mogą jeść osobno, jeśli wolą, że tylko najmniej dzicy murzyni siedzieć będą razem.
Bo i między czarnymi królami było trzech zupełnie porządnych i wykształconych, którzy nawet nosili spodnie i kołnierzyki, i umieli nakręcać gramofon.
Może biali królowie nie ustąpili by tak łatwo, ale jedni czekali na polowanie, drudzy na walki siłaczów, a wszyscy czarni, żółci i biali, czekali na fajerwerki.
Żółtych królów przyjechało tylko dwóch. Król Kito–Siwo był już zupełnie jak biały, nosił okulary i mówił po europejsku. A Tsiń–Dan, chociaż inny, niż biali, nie był dziki, bo znał etykietę.
Z nim był znów inny kłopot. Ten z każdym chciał się witać i żegnać. Niby to nic złego, ale trzeba wiedzieć, jak on się witał. Najprzód składał każdemu królowi czternaście wstępnych pokłonów, potem dwanaście zwyczajnych, dziesięć etykietalnych, osiem ceremonialnych, potem sześć uroczystych, cztery dodatkowe i dwa końcowe. Więc razem było 14 + 12 + 10 + 8 + 6 + 4 + 2 pokłonów, co trwało 49 minut; wstępne pokłony po pół minuty, a wszystkie inne po minucie.
— Od pięciu tysięcy lat robili tak moi przodkowie, więc i ja tak będę robił.
— No dobrze, ale tak można witać się z jednym albo dwoma królami, a nie z taką chmarą.
— Dziwnie jest na świecie — myślał Maciuś — jedni są za mało grzeczni, a drudzy znów zanadto grzeczni. Jak to wszystko razem pogodzić?