Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I Maciuś aż podskoczył z radości. Włożył krótkie futerko, żeby mu nie przeszkadzało — i po chwili już lepił kule śniegowe i rzucał się z chłopakami. Z początku w Maciusia nie rzucali kulami, nie wiedzieli, czy wolno. Ale Maciuś zauważył, że w niego nie celują, więc krzyknął:
— Wymawiam. Słuchajcie, to nie zabawa, że ja w was rzucam, a wy nie. Tak to nie sztuka. Już wy się nie bójcie: potrafię się obronić. Kule przecież — to nie zatrute strzały.
Więc dobrze. Teraz podzielili się na dwie partje. Ci napadają, ci się bronią. Hałas taki, aż lokaje wybiegli zobaczyć, co się dzieje. Ale zauważyli króla, wiec tylko się zdziwili, nic nie powiedzieli i odeszli.
Nikt nie poznałby króla, gdyby go nie znał. Tak samo był cały zaśnieżony, bo się parę razy przewrócił, i niejedną kulę dostał w plecy, w głowę i w ucho. Bronił się zajadle.
— Słuchajcie, — krzyknął nagle. — Umówmy się tak, że kto zostanie uderzony kulą, ten będzie się liczył, że zabity, i już w bitwie udziału brać nie może. Wtedy będziemy wiedzieli przynajmniej, kto wygrał.
To nie było dobrze, bo za prędko wszyscy byli zabici. Więc wymówili, że kto trzy razy dostanie kulą, będzie zabity. Co prawda, niektórzy oszukiwali — i nawet trzy razy uderzeni — dalej się bili. Ale już było lepiej. Mniej było hałasu, lepiej lepili kule i uważniej celowali. Potem zmienili tak, że zabity był, kto się przewrócił.
Śliczna — prześliczna była zabawa.
Potem ulepili ze śniegu ogromnego bałwana,