Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hoho, mój konik czuje już stajnię — żartuje lotnik.
Wypili resztę wody, dojedli zapasy, żeby nie lądować o głodzie. Bo niewiadomo, jak długo trwać będą uroczystości powitania, zanim ich nakarmią. A zresztą nie wypada przyjechać w gości takim wygłodzonym, żeby nie pomyśleli, że oni tu naumyślnie przyjechali tylko, żeby ich murzyni nakarmili.
Ostrożnie zaczęli się opuszczać, zwolnili biegu, bo Maciuś już zdaleka dostrzegł szary pasek lasów Bum–Druma.
— No dobrze — mówi pilot — ale czy tam w lesie jest jaka polanka, bo na drzewa przecie nie spadniemy. Co prawda, raz lądowałem w lesie, a właściwie nie ja, ale aeroplan mnie lądował. Wtedy właśnie straciłem oko. I ja byłem wtedy jeszcze młody i aeroplany były młode i nieposłuszne.
Akurat przed pałacem, to jest królewskim szałasem Bum–Druma, była obszerna polanka. I teraz już zupełnie nizko kołując nad lasem, aeroplan szukał tej polanki.
— Trochę na prawo — woła Maciuś, patrząc przez lunetę. — Za daleko, proszę się cofnąć.
Aeroplan zatoczył w powietrzu koło — znów było niedobrze.
— W lewo, mniejsze koło, dobrze.
— O, widzę, widzę, tak to polanka, ale co to?
— W górę — krzyknął Maciuś przerażony.
Znów wznieśli się wyżej, a do uszu ich dobiegł zdołu taki krzyk, jakby cały las wrzeszczał.