Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jesteś ranny? — zapytał Maciuś niespokojnie pilota.
— Ani trochę. Ładnie nas przyjmują te czarne mordy — dodał.
Jeszcze parę strzał świsnęło koło aeroplanu — i znów wznieśli się wysoko.
— Teraz jestem pewien, że ta sama oaza. Zbójcy pustyni nie zapuszczają się zbyt daleko, bo nicby tam nie mieli do roboty. Oni kręcą się w blizkości lasów Bum–Druma i obozują w najbliższej oazie.
— Więc wasza królewska mość jest pewien, że aeroplanem wracać nie będziemy, tylko na wielblądach?
— Rozumie się, że Bum–Drum odeśle nas tak, jak pierwszym razem. Zresztą w kraju Bum–Druma można chyba dostać oliwę, ale benzyny napewno niema.
— Jeżeli tak — powiedział pilot — można zaryzykować. Porządny maszynista kolei, jak jest spóźniony, dogania, żeby przybyć w porę. I ja tak zrobię: puszczę z całych sił aparat, żeby wylądować tak, jak napisane w rozkładzie jazdy. Może to już ostatnie fruwanie w mojem życiu, więc niech sobie użyję.
I puścił motor z taką szybkością, że w minutę mieli już aozę i zbójców daleko za sobą.
— A strzały nie szkodzą? — zapytał się Maciuś.
— Ani trochę: niech sobie dyndają.
Fruną, fruną, fruną, fruną. Motor dobrze oliwiony działa, jak potrzeba — znów, jak tamtym razem, — zaczynają się pokazywać potrochu to krzaki, to nizkie drzewka.