Strona:Janusz Korczak - Król Maciuś Pierwszy.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już prawie u celu, już dziś miała się zakończyć ta ostatnia niebezpieczna podróż Maciusia. Wszystko zależało od tej podróży. No i co?
— Może zmienić kierunek? — radzi Maciuś.
— Kierunek łatwo zmienić. Mój aeroplanik posłuszny jest na skinienie. Jak on ślicznie idzie! To nie jego wina, co się stało. Nie martw się, mój drogi ptaszku. Zmienić kierunek — ale dlaczego — i na jaki? Ja myślę, że frunąć dalej. Może to znów jakiś djabelski figiel, tak jak z tem kółkiem. Bo w jaki sposób ono zginęło i dlaczego się zaraz znalazło? Znów chce pić motor: masz durniu kieliszek oliwy, ale pamiętaj, że pijaństwo zawsze sprowadza nieszczęście, a ciebie specjalnie marny los czeka.
— Oaza! — krzyknął nagle Maciuś, który nie odrywał oczu od lunety.
— Tem lepiej — powiedział pilot, tak samo spokojny teraz w szczęściu, jak przed chwilą spokojny był w nieszczęściu.
— Jak oaza, to oaza. Spóźnienie o godzinę i pięć minut. To nic strasznego. Mamy zapas na trzy godziny więcej, niż potrzeba, bo wiatr nam nie przeszkadza. A no, napijemy się teraz razem. Lotnik nalał kubek wody dla siebie, stuknął nim o oliwiarkę.
— Zdrowie twoje, braciszku.
I naoliwiwszy maszynę obficie, sam wypił cały kubek wody.
— Niech wasza królewska mość pozwoli mi na chwilę lunetę, niech i ja przez moje jedno oko spojrzę na to dziwo.
— He, he, ładne drzewka ma Bum–Drum.