Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bo i my zdolni zatracić się w rozkoszy — nie szkarłatnej ale białej. I nic nie będzie zapomniane. I w znużeniu następnej szkolnej godziny przetrawiać będziemy pojedyńcze momenty pięknych chwil, mocnych wstrząśnień.
Dzieci rosną, — wszak prawda? Ciało i duch ich wzrasta? — Pragnąłbym dowieść naukowo, że w takie pauzy najbardziej. — Żeby niezbicie przekonać.
A no, dzwonek. Nie szkodzi. Jeszcze lepiej. Dzwonek dodaje rozpędu zabawie. Jak orkiestra żołnierzowi w marszu. — Jeśli przed dzwonkiem może ździebełko szczędziliśmy siły, to teraz nie. Do ostatka, do dna, do cna — zupełnie już — wszystkie — okruchy sił — jak w biały mazur — rzucić w ostatnią chwilę walki.
Decydująca, niebezpieczna, nieprzytomna chwila. Tu, gdy już niema rachunku, czy zastanowienia, właśnie teraz — najczęściej tłucze się szyba, ginie zbyt mocno ciśnięta piłka, łamie się noga. Tu wywiązać się może nagle krótka, niespodziana, zacięta bójka, co to się bijesz — nie, że go nie lubisz, nie, że masz z nim dawne porachunki, ale że — dzwonek wzywa już do klasy. Nienaumyślnie pchnął lub uderzył — przed dzwonkiem byłbyś darował, nie zwrócił uwagi nawet, ale teraz, po dzwonku — poczułeś i nie darujesz. Sam się potem dziwisz i wstydzisz i żałujesz. I współczują ci koledzy i przykro im, że w porę nie zażegnali.
Bo szkoda, że się zepsuła taka piękna zabawa.
Piękna?