Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sić — żeby mieć deski? — I łyżwę, jeśli nie można dwóch, bodaj jedną. Sierotą się człowiek czuje bez łyżwy i sanek.
Oto białe troski nasze, białe pożądania.
Żal mi was, dorośli, żeście tak ubodzy radością śniegu, którego wczoraj nie było.
Wiatr zgarnął pokruszone gwiazdki z gzemsów, futryn, rynien i sypnął biały puder w ulicę. Biały, chłodny tuman. W górę, na dół, w zmrużone powieki, firankę białych rzęs.
Tylko ulica. Nie las, nie pole — ale biała ulica. Dziarski, młody okrzyk radości. Stać będą na dachach domów drobne ludzkie postaci, zrzucać łopatami na zagrodzone chodniki. A ty zazdrościsz, że wysoko, że spaść mogą, a nie spadają, że łatwa, miła, piękna taka praca: z wysoka ciskać śnieg, — i przechodnie się usuwają i w górę patrzą.
Gdybym był królem, rozkazałbym w pierwszy dzień prawdziwej zimy, zamiast tysiąca dzwonków szkolnych — dać z fortecy dwanaście wystrzałów armatnich na znak, że lekcyj nie będzie.
W piwnicy, czy na strychu każdej szkoły są skrzynie, paki, deski.
Święto pierwszej sanny.
Zatrzymuje się tramwaje, zabroniony ruch kołowy. — Nasze sanki, dzwonki obejmują miasto w posiadanie. Wszystkie ulice, place, skwery, ogrody. — Białe święto dzieci szkolnych — dzień pierwszego śniegu.
Taka oto była moja droga.
A teraz — tylko szkoła. Wiem, że nie jej wina,