Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kończę dziwną opowieść.
Wypadki szybko po sobie następują.
Przynoszę do szkoły pocztówkę Marychny, żeby pokazać Mundkowi.
I Wiśniewski wyrwał mi ją z ręki.
— Oddaj!
Ucieka.
— Oddaj, słyszysz?
Śmieje się i przez ławki. Ucieka.
— Oddaj. — W tej chwili.
Ręką w powietrzu wywija i krzyczy na głos:
— Trypsztyk. List od narzeczonej.
Wydzieram mu. Gniotę. I na kawałki.
Nie zauważyłem, że kawałek na ziemię.
Oszalały z bolu i gniewu.
A Wiśniewski:
— Patrzcie, chłopaki. Sto miljonów razy go całuje.
Dobiegam — i w twarz.
Kierownik chwyta mnie za rękę.
— Tak. Zepsuł się. I rysował ładnie. I pisał dobrze. Teraz nie uważa. Niespokojny. Źle lekcje odrabia.
Po matkę.
— Poczekaj. Niech tylko ojciec wróci z roboty. Już ci nie będzie dawał złotówek na illuzjon.
Osaczony ze wszystkich stron.
Wszędzie złe słowa, złe spojrzenia, — zapowiedź jeszcze groźniejszego.
Mundek chce pocieszyć. Wiem, ale nie mogę. Odtrącam brutalnie. Rzucam oskarżenie bezmyślne: