Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niebardzo się naprzykrzamy, bo nie chcemy, żeby pani krzyczała. Najgorsza jest złość, jak ma być przyjemnie.
Pani skrzyczy jednego, a przykro wszystkim. — U dorosłych rzadko się zdarzy awantura podczas zabawy. A u nas najczęściej. Zawsze się taki znajdzie.
A dziś Malicki. Kazała mu pani iść z Rudzkim. Odrazu nie chciał; bo się nie lubią. I tamten całą drogę go pchał. — Pani się rozzłościła, że idziemy jak banda i więcej z nami chodzić nie chce, — że ludzie się oglądają, — i wstyd. A Malicki na złość włazi pod dorożki, — i pani się boi, że go przejadą. — No, przecież codzień sam idzie i wraca ze szkoły, i nikt go nie pilnuje. Więc niechby sam sobie szedł. — No, wiem, że nie można, bo jak jednemu pozwolić, zaraz inni się porozłażą.
I w parku nie zebrali się zaraz, trzeba było zaganiać do domu. Już jak tyle drogi zrobiliśmy, chcieliśmy dłużej pobyć. Ładnie było, i nie chce się wracać. — I tak. — Jedni się posłuchali i stają. Ale widzi, że pary niema, więc nudno stać samemu, albo idzie go szukać. I widzą, że inni się bawią, a im nogi marzną. Więc się niecierpliwią:
— Chodźmy już.
Żałują, że posłuchali i odrazu się ustawili. Tamci latają, a oni patrzyć się muszą, jak pani się irytuje.
Postoją, postoją, znów się wymykają. A ci znów widzą, że mało się zebrało, więc się nie spieszą. Każdy chce być ostatni, żeby nie czekać.
Jabym się tam nie złościł. Gdyby pani odrazu