Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brze, że choć z przodu blacha. I gwoździe dałem: jeden długi, prosty — znalazłem na ulicy.
Każdy pamięta, co daje, bo tyle ma prawa, ile daje.
Przyjemniej zrobić samemu i mieć dla siebie. Od nikogo się nie jest zależnym. Ale dzieci rzadko coś mają naprawdę.
Ubranie niby moje, a rodzice kupili. Za książki i zeszyty odpowiada się i w domu i w szkole. Każdy ogląda i ma prawo się wtrącić.
Nauczycielce wolno książkę zwinąć w trąbkę, a niech z nas kto spróbuje. Zaraz powiedzą, że nie szanujemy. Bo u dzieci wszystko musi być wzorowe.
Niedobre są spółki. Musimy się przecie pokłócić. Jeden tego zacznie wozić, a drugi tego. Jeden szarpie i przewraca się — mówi mu się, że złamie, a on nic. Dał parę desek, więc też ma prawo.
Albo wozić sam nie chce, tylko siedzi jak hrabia. — Kłócimy się często — to prawda, ale pomyślcie tylko, jak u nas wszystko samopas puszczone.
Ile różnych sądów mają dorośli. A my tylko na skargę. A dorośli naszych skarg nie lubią. Rozsądzą byle zbyć, albo rację ma ten, kogo więcej lubią, albo młodszy, albo starszy ma słuszność, albo dziewczynka, albo obaj winni, bo brzydko się kłócić.
Może tam kiedyś będą ludzie żyli w zgodzie i koleżeństwie, ale jeszcze nie teraz.
O byle co się obrazi i zaraz:
— Jak nie, to oddajcie moje deski i gwoździe.
Wie, że nie oddamy. Bo co? Chyba rozbić sanki,