Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A jak go nie ścisnę za rękę, aż podskoczył z bólu.
— Puść, — krzyczy.
A mówię:
— Przecież miał pan dać po uszach. Jeżeli jestem szczeniak, niech pan mnie uderzy.
I jeszcze więcej ściskam. On się drugą ręką zamierza, ja za drugą.
— Puść — puść w tej chwili.
— Jak pan przeprosi, to puszczę.
Przyjemnie było myśleć i rozmaicie układać. Bo przecie w drugiej ręce trzymałem suknię, więc nie mogłem drugą też go trzymać.
Dorośli się dziwią, że chłopcy chcą być silni.
— A czy lew silniejszy od niedźwiedzia? A czy najsilniejszy człowiek może się obronić, jeżeli go stu ludzi napadnie? A czy kierownik silniejszy, czy nauczyciel gimnastyki? — Kto najsilniejszy w klasie, w całej szkole? W całej Polsce? Kto kogo położy, kto prędzej, kto dalej, kto wyżej — dobiegnie, rzuci, skoczy?
To nie głupia dziecinna ciekawość, nie zabawa, ale próba, przed kim się potrafimy obronić.
Dorośli nie wiedzą, ile młodszy cierpi od starszego i silniejszego. — Wyrwie ci z ręki i ucieka, uderzy i śmieje się jeszcze, bo wie, że mu nic nie zrobisz; zepchnie z miejsca, odepchnie, chociaż byłeś pierwszy, palto ci zrzuci z wieszaka, przezwie, obrazi, czapkę z głowy zerwie, zepsuje zabawę, nie pozwoli popatrzeć. A ty nic, chyba się rzucisz jak