Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zawsze probujemy naprzód, kto silniejszy i miarkujemy siłę na wiek i odpór. On mnie, a ja jego. A jak się uda obezwładnić, że się ruszać nie może, zaraz przestajemy. Albo kiedy nam kto przeszkodzi, wtedy możemy za mocno uderzyć. Albo jak się szarpiemy, uderzysz w nos, a z nosa zawsze krew leci.
My wiemy, co znaczy: boli.
(Jakiś doktór-półgłówek wymierzył, że dzieci w zakładach karnych mniej czują. Jabym zmierzył jego wrażliwość i wsypał pięćdziesiąt batów, bo wstyd, że takie prace uczone pisze Polak i lekarz).
Siedzę tak sobie i rozmyślam, co dawniej wiedziałem i co wiem teraz. I coraz większy żal mnie ogarnia, że my tacy mali i słabi. A najbardziej żal Mundka, że ma ojca pijaka.
— A no, już chyba będę jego przyjacielem. Jemu źle i mnie. Niech będzie braterstwo. I przez niego cierpię teraz, bo przez niego się na obiad spóźniłem.
I tak mi się w oczach ciepło zrobiło i prędko odsunąłem zeszyt, żeby nie kapnęło na zadanie. Ale nie: tylko do nosa wpłynęły, nie spadły.
A tu Irena podchodzi. Stanęła zdaleka i patrzy. A ja na nią bokiem, bo nie wiem, czego chce. A ona stoi i nic nie mówi, potem krok bliżej i znów nic nie mówi, tylko stoi. Ja czekam, a ona coś trzyma i z ręki do ręki przekłada. Wiem, że się stanie coś dobrego, i tkliwość wchodzi do serca. Cichutko się zrobiło we mnie. No, i podaje mi Irenka to — to. — Chce mi podarować szkiełko szlifowane, że jak się przez nie patrzy, wszystko widać w różnych kolo-