Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I ty będziesz taki?
— Jak zechcę, to będę.
— Hardy jesteś.
— Jak mi się podoba.
— To się wynoś.
— A idę.
— Na złamanie karku.
Szczepan — to ojciec Antka. Tak, ojciec jego założył się z mularzem — Frankiem o to, kto więcej wódki wypije. Franek umarł, bo go spirytus powalił, a ojciec jego żyje. Co może kulasa obchodzić, że jego ojciec założył się z Frankiem? Franek mógł się nie zakładać, kiedy nie umie pić.
Na brzegu Wisły ładują berlinki. Robota wre. Dziesiątki ludzi uwija się z taczkami po deskach, zarzuconych na brzegu. Jest to ostatni tegoroczny transport. Dalej znaczą się dwie góry piasku. Furmanki zmieniają się, ludzie o czarnych twarzach miarowo unoszą łopaty, sypie się na wozy piasek. Niezadługo Wisła pokryje się lodem. Zamiast piasku, lód wozić będą. Potem znów piasek.
Antek siada na belce.
Dzieci uwijają się wśród desek, zbierają skrawki, szczapki mniejsze, do koszyków. Antek zna niektóre z nich. Ot, tam Pietrek, Władek, Monika, Kasia, Józiek, Zosia — reszta nie wie, co za jedne. A moc ich wielka: roją się jak mrówki.
Wśród nawoływań słychać przekleństwa i bluźnierstwa. Ot pracują ludzie, a wśród pracy trzeba coś „mocnego“ powiedzieć czasem na rozgrzewkę.