Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A no dawaj, ja ci znajdę lepsze i porządniejsze.
Antkowi ciążyły te nowe buciki i całe, niepodarte ubranie.
Pan Feliks pokulał w stronę kufra, grzebał, szukał, poszedł do „spiżarni“ za przepierzeniem i znalazł tam wszystko, czego było potrzeba. Antek się przebrał. Fama niosła, że pan Feliks miał składy rozmaitej odzieży, były tam nawet sztuczne brody i wąsy, peruki i inne przybory, służące do charakteryzacji, stosownie do potrzeb.
— A nie wie pan, co u ojca słychać.
— Ma pieniądze, więc pije, wiadoma rzecz. Będzie pił, aż zdechnie bestja pod płotem.
Suchy Felek począł kląć, rozgniewał się i na Antka, omal go nie wyrzucił, wreszcie stłumił gniew w sobie i zaczął naukę dalej.
— Ej, Józiek, nie śpij, gawronie, czytaj. Czytaj, słyszysz, co? — A ty połóż się i śpij — zwrócił się do Antka.
Antek powalił się na tapczan i słyszał dwa głosy: jeden głos mówił mu o „dzieciach ulicy“, drugi był głosem Felka.
Jeden głos mówił:
— Tam są dzieci, które mogłyby być chlubą narodu.
Drugi głos mówił:
— Ja do swojej uczoności nic więcej nie miałem, tylko głowę, oczy, dziesięć palców i suchą nogę.
I Antek nie mógł zasnąć.