Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grzegorz kazał dać dwie szklanki herbaty.
— A „haraku“?
— Dobrze.
— Ja zapłacę.
— Nie potrzeba.
— A pan nie pije?
— Nie.
Wypili, zakąsili.
Już Antek ma bilet. Już pociąg nadjechał.
— No, do widzenia. Niech pan podziękuje temu panu. Co on za jeden?
— Hrabia.
— Hrabia? — dziwi się Antek.
Pociąg rusza.
Antek siedzi w pustym prawie przedziale trzeciej klasy. Jakiś chłop leży na ławce i chrapie, dwóch żydów półgłosem szwargocze, jakaś kobieta śpi z dzieckiem na ręku.
Antek wyszedł na platformę.
I nagle dwie łzy zabłysły mu w oczach, rosły, napływały, aż stoczyły się po policzkach. „Nabrał“ i hrabiego i Grzegorza: skrył, że ciągnie go coś do nich, że pragnąłby ucałować rękę przygodnego opiekuna, że pragnąłby, gdy tak siedział na kolanach rzucić się na szyję i zapłakać. Skrył, że pragnął całą duszą zostać tam u nich. Skrył to wszystko, ale teraz już może sobie płakać dowoli: nikt go nie podpatruje.
Antek drzemał trochę, myślał trochę, znów drzemał, aż zasnął na dobre.
Dwa razy budzono go, pokazywał bilet.