Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pokonać. A ogłoszenia były, że jak kto zwycięży siłacza, to dostanie 500 rubli. I on tak kilka razy pozwalał się przewracać, ale mu się znudziło, to i sam raz przewrócił siłacza. Myśli pan, że wziął 500 rubli? „Nie, powiada, umowa była, że ja się mam dać pokonać; ja złamałem umowę i nic nie chcę“ Jeszcze przeprosił. A na drugi dzień złapali go, bo kradł komuś zegarek. Albo są u nas „loniarze“ — to tacy mali złodzieje. Taki złodziej skradnie coś, a jest jeden, który za opłatą oddaje. „Daj, mówi — tyle i tyle, a rzecz będzie leżała tu i tu“ I nie było zdarzenia, żeby skłamał. Bo my, proszę pana, mamy honor.
Zarucki słuchał i czuł, że ten malec otwiera mu oczy na cały nieznany mu świat, że ani on, ani ci wszyscy pisarze, z dzieł których badał duszę „dzieci ulicy“ — nie znali jej, i ztąd ten bezmiar błędów w postępowaniu z nimi, w działalności filantropijnej dla nich.
Antek mówił teraz, a oczy mu lśniły; czuł, że imponuje temu nieznanemu opiekunowi, że teraz on jest we władzy Antka, i to mu sprawiało niewysłowione zadowolenie.
— My potrafimy być i dobrzy i grzeczni, ale z nami trzeba delikatnie, bo my umiemy bronić swego honoru. Żeby kto był nie wiem jak pijany i zły, to jak go kto potrąci wypadkiem i przeprosi, to on mu nic nie powie, ale niech go nie przeprosi, to bieda mu. My nie każdego okradamy. Jest u nas jeden doktór, to wcale drzwi nie zamyka od swego mieszkania, a niechby mu kto co ruszył, no, to jużbyśmy wie-