Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Okolica stawała się górzysta. To tu, to tam, wznosiła się pod lasem na wzgórzu chata wieśniacza. Słońce wyżej się podnosiło, ale mgła gęstemi szmatami zaściełała jeszcze pola.
Jechali tak długo, aż oto zamajaczył w dali jakiś mur wyniosły, porosły zielenią. Z za muru wystawał tylko dach budowli. Wiał ztamtąd jakiś chłód dziwny i tajemnicza powaga. Mur był odosobniony, wieś ciągnęła się znacznie dalej, za rzeczką, która przepływała za murem domu.
Bryczka stanęła. Wszyscy czworo wysiedli. Powożący uchylił czapki, trząsnął batem i pojechał dalej.
Zbliżali się teraz do dziwnego domu. Droga prowadziła przez boczną aleję lipową; przystanęli przed zardzewiałą żelazną bramą. Dzwonek rozległ się głucho. Czekali długą chwilę, nim usłyszeli łoskot opadającego żelaza, i wązka furtka żelazna sama się otworzyła. Na obszernym dziedzińcu nie było nikogo. Z prawej strony dziedzińca było wązkie przejście, które prowadziło do ogrodu. Prócz tego przejścia całą szerokość zajmowała murowana budowla, opatrzona wielkiemi ciężkiemi dębowemi drzwiami.
— Hm, jakoś mi się to nie podoba — pomyślał Antek i mimowoli obejrzał się po za siebie.
W tej chwili żelazna brama zatrzasnęła się z głuchym łoskotem.
Znów rozległ się stuk, i drzwi dębowe otworzyły się lekko.
— Za mną, dzieci — rzekł nieznajomy.