Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie. Zdala idą światła. To fabryka płonie szeregami kwadratowych okien.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonek, nawoływania, ostatni sygnał. Znów ruszają.
Wszystko to, jak za mgłą gęstą widzą dzieci.
— Połóżcie się spać — mówi pan.
Są mu posłuszne. Siwy sługa rozciąga na siedzieniu pled, kładą się. Myśli wikłają się, kłębią, na pół jasne, na pół świadome. Chłodny powiew idzie od okna. Pan zasunął na latarkę pokrycia płócienne. Ciemno. Dzieci zasnęły.
On wstał, cicho zbliżył się do okna, wychylił głowę i patrzy na zmieniającą się panoramę. Wargi jego poruszają się miarowo. Czy oblicza zyski, jakie mu kupione dzieci przyniosą, czy spowiada się z jakiegoś cierpienia, które mu piersi tłoczy, czy postanawia coś, czy się modli?
Słupy telegraficzne, jak szereg żołnierzy — olbrzymów na warcie — przesuwają się przed oczami. Siatka drutów, jak jedwabne sieci pajęcze, snuje się bez przerwy.
Iskra pada do przedziału. Zasuwa on okno i siada. A tam za szkłem, tysiące płomiennych miga błyskawic.
Pociąg zatrzymuje się. Dzwonki, głosy, gwizdki — i znów pędzi dalej.
A żółty świt mglisty ukazuje się na skraju horyzontu. Leniwie wychodzi jesienne słońce. Chmury stroją się w żółto różowe kolory, grają karminem, złotem i srebrem.