Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ża się konduktor, obrzuca gromadkę ździwionym wzrokiem: wytwornie odzianego pana z dwojgiem obdartych dzieci.
Co go to obchodzi? Dostał trzy ruble, więc daje osobny przedział.
— Proszę za mną.
Wchodzą do przedziału pierwszej klasy. Znów miękkie kanapy, jak w hotelowym pokoju; siedzenia pokryte pluszem. Na podłodze cerata. Nad głowami siatki do rzeczy. W szklanych kloszach płonie równe światło, przez otwarte okienko wdziera się chłodne nocne powietrze. Na niebie lśnią gwiazdy.
Dzieciom zimno. Starzec wyjmuje z pasków pled i podaje im.
— Masz, Mańka — mówi Antek — okręć się.
— A ty?
— Mnie ciepło — dowodzi, saczękając zębami Antek, i staje przy oknie.
Drugi dzwonek. Na stacyi ruch się wzmaga. Przedział ich wygląda, jak mały pokoik. Ciemne sylwetki osób snują się na peronie. Migają latarki konduktorów. Czerwona czapka naczelnika stacyi znaczy się na żółtem tle okna trzeciej klasy. W sali, za szybami okien, jacyś ludzie śpią na ziemi, z głowami, opartemi o tłomoki. Są tam mężczyźni, dzieci i kobiety. Zapewne czekają na ranny pociąg. Antek widzi to wszystko, jak przez mgłę. W uszach słyszy szum.
Trzeci dzwonek. Gwizdka ostra, krótka, rozkazująca. Lokomotywa odpowiada przeciągle, ochryple, niedbale. Na okrągłej żelaznej beczce podnosi się młotek