Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I oto wznosi się wielka budowla; z okien płyną strumienie światła. Dworzec kolei.
Wychodzą na peron. Milczący sługa śpieszy do kasy po bilety. Idą po kamiennym bruku dworca. Wdal ciągną się szyny. A tu wagony. Siadają na wózku do przewożenia rzeczy. Pan w binoklach trzyma ich za ręce.
Antoś zapada w półsen. Widzi cyrk wielki, gmach więzienny, izbę szynkową, gdzie ojciec odbiera od niego pieniądze, wciągu dnia wyżebrane, widzi wielki hotel i poddasze, i swoje posłanie na tapczanie, widzi surowego portjera i stróża, który go bije, widzi milczącego starca, gromadki grających nad Wisłą w karty; sam gra w „pasek,“ a oto Saska kępa; Wicek mu wygraża pięścią, jakaś pani w pluszowej rotundzie kupuje cały pęk kwiatów, daje mu rubla, Wicek rzuca się na niego, a on go nożem uderza. Wicek pada, robi się zbiegowisko, i oto zjawia się żandarm w ciemnych binoklach, w palcie z podniesionym kołnierzem. Chwyta go wpół, rzuca do Wisły. Antek nie tonie, ale płynie, płynie, płynie...
Mańka nie spała. Jej wielkie czarne oczy błądziły po niebie, po gwiazdach. Nie myślała w tej chwili o niczem. Była zmęczona i śpiąca.
Antek drgnął. Jakiś huk głośny rozległ się tuż nad jego głową. Męczące widzenia prysły.
Pierwszy dzwonek.
Z sykiem zbliża się lokomotywa do sznura wagonów. Stuk, wagony uderzają wzajemnie, cofają się gwałtownie, świst lokomotywy, para bucha z komina. Zbli-