Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo się bałem.
— I teraz pan się boi?
— Nie wiem. Sam mi radź. Nie wiem. Całe życie poświęciłem, żeby tę winę zatrzeć. Zkąd mogłem wiedzieć? Radź mi, tyś młody.
Bezradny, z wystraszonemi oczami, drżący, budził litość starzec nieszczęśliwy.
— Antosiu, powiedz, przecież ja zrobiłem chyba i coś dobrego, co?
— A teraz?
— Radź mi.
Zastukano do drzwi. Wszedł lekarz.
Zapisał krople, które uspokoiły hrabiego.
— Lepiej mi... Słuchaj, ja chcę jutro. Wiesz, może da się co zrobić. Założę apelacyę, złożę kaucyę. Tymczasem wywieziemy go do Zaruczaju. Chyba go uwolnią, co? Przecież już siedział. Jak myślisz? Bóg pozwoli mi krzywdę tę wynagrodzić.
— Nie, panie hrabio, nawet w drobnej części nie.
— Ty masz żal do mnie, Antosiu. Ale pomyśl sam...
Mówił długo jeszcze.
Zasnął.
Antek wyszedł na balkon.
— Więc tak się skończyło! Więc jutro, pojutrze najdalej, zaczną odwiedzać go jego dawni znajomi, przyjaciele, przyjdzie ojciec.
Ojciec!
Nie przerażała go myśl ta.
A może nie żyje?