Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kującego się głodnemi dziećmi z pod krypy. Znów zeszliśmy się.
O zabiciu Bronka zamilczał — była to tajemnica zmarłego, o kryjówce Maślarza nie wspomniał — była to tajemnica zawodowa, obowiązująca aż do mogiły.
„Razem broniliśmy się od głodu, razem postanowiliśmy zabić fanciarkę z ulicy Topiel. Już staliśmy przy drzwiach, już nam drzwi otworzyła. W porę je zatrzasnęła. Umarła z przerażenia. Sędziowie, i ja jestem zbrodniarzem.
„Straciłem Jóźka z oczu, spotkałem go w więzieniu i nie ździwiłem się.
„Są dzieci, które, gdy się rodzą, to aniołowie załamują ręce, Bóg płacze. Czarne mroki snują się nad głowami sierocemi. Zbierają one z życia wszystkie cierpienia, wysysają wszystkie gorycze, imię ich — legjon.
„Znam duszę oskarżonego i jej głosem się spowiadam. Józiek nie był stworzony do pełzania, wzlotów mu było potrzeba... Ja umiałem czytać, on — nie. Gdym czytał, on słuchał i drżał i nienawidził mnie, że ja czytać umiem, i pięście zaciskał... Gdy w lat dziesięć później dziewczyna jakaś uczyć go zaczęła, a wzamian za tę przysługę żądała, aby on mył panów w łaźni, znienawidził ją, choć wpierw ją kochał. Ja to rozumiem... Jakiem poświęceniem dla dziecka ulicy jest poświęcenie swej dumy, swego „honoru,“ zrozumieć ten tylko może, kto wie, że dziecko ulicy nic, prócz „honoru“ swego nie posiada. Tam w imię „honoru“ najwięcej zbrodni się spełnia... Wyrywał się z jarzma, biegł do szynku, ale tam spotykał się z drwinami.