Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Antku, Antku! — wołał drugi głos, wrodzony.
„Córka Wojciecha zbyt była piękna, ażeby mimo czujności starca, nie mogła zwrócić na siebie uwagi jednego z możnych świata... Wnukiem starego Wojciecha, synem jego córki jest siedzący w tej chwili na ławie oskarżonych Józiek Bzik.
Oskarżony skierował na swego obrońcę wzrok ździwiony i gniewny.
W Antku zamilkł głos pana Antoniego: Widział przed sobą wielką salę, zapełnioną „rozbawioną“ publicznością, miał bronić „dziecka ulicy.“ Należał teraz duszą do zbrodniarza o ziemnistej cerze, o palących się gniewem i gorączką oczach, chudego, w szarej kurtce więziennej — nie do panów. Myśli rozpierały mu mózg, uczucia pierś rozsadzały.
Głośno, dobitnie, powoli opowiadał dzieje pierwszych lat życia Jóźka.
Zamilkł na chwilę.
„Kiedy poznałem Jóźka, sam dobrze nie pamiętam. Zeszliśmy się na czas dłuższy w dzień stypy po Franku — mularzu. Potem mieszkaliśmy razem u Bronka — kelnera i Andrzeja — kucharza.
Józiek wstał i zajrzał w oczy swojemu obrońcy.
— Tak, Jóźku, to ja, Antek — rzekł obrońca.
— Ty?
Żołnierze niespokojnie się poruszyli.
— Siadaj.
Józiek posłuchał ich rozkazu.
„Znów rozstaliśmy się. Spotkałem go, ratującego dziecko z palącej się fabryki, spotkałem go znów, opie-