Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dna zbrodnia! Kara zastosowana być winna z całą surowością.
— Antku, Antku! — wołał teraz głos duszy. — Antku! nie licz, nie rachuj, boś ty dziecko ulicy. Nie licz, Antku, a idź za popędem tego coś, co ci mówi: „tak, a nie inaczej.”
Gdy wstał dla wypowiedzenia swej obrony, był blady, wziął do ręki zapisany arkusz, ręka mu drżała, chciał zacząć mówić, usta odmawiały posłuszeństwa.
— Antku! nie licz!
Teraz miał przed sobą tylko dwie drogi: powiedzieć, że wobec oczywistości przestępstwa zrzeka się obrony, prosząc o uwzględnienie okoliczności łagodzących: nizki poziom umysłowy i...
Nie, to będzie podłe, tego nie wolno mu zrobić.
Więc?
Obrony, którą z takim mozołem wypracował w domu, w której tyle pięknych zwrotów pomieścił, niewolno mu odczytać, bo... sam nie wiedział, czemu. Każdy inny adwokat miałby prawo to uczynić, on nie. Popełniłby podłość, oszukującą samą siebie, zamaskowaną.
— Antku, Antku! — wołał głos znajomy.
— Czekamy — rzekł przewodniczący.
„Na ulicy Czerniakowskiej, w ubogiej izbie na facyacie, mieszkał starzec — stróż nocny, Wojciech Mazur; Wojciech Mazur miał córkę, dziecię to przywiózł ze stron dalekich, wychował je, strzegł, drżał o nie. Dziecię wyrosło na piękną dziewczynę...
— Jeszcze masz czas się cofnąć — szeptał głos kultury „pana“ Antoniego.