Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jacie, który łzy zbierał... Powiedz, czy on naprawdę jest warjat. Dlaczego nie chce tu przyjechać? Czy on bardzo stary?
Antek po raz dziesiąty począł opowiadać choremu o „warjacie, który łzy zbiera.“
— Tak, masz słuszność: on naprawdę jest obłąkany. Ale on prawdę mówił, co? I co on jeszcze mówił o „dzieciach ulicy?..“ Wiesz, gdybym ja wyzdrowiał, jabym też łzy zbierał. Potem napełniałbym niemi dzbanki i posyłał w podarunku tym, którzy o nas nie myślą, nie chcą myśleć, nie widzą nas... Całe dzbanki łez... I ty myślisz, Antek, że długo trzebaby zbierać takie dzbanki?
Znów zamilkł. Zdawało się, że zasnął. Ale on tylko myślał.
— Wiecie, jabym do każdej butelki wina szampańskiego wlewał łyżeczkę łez. Prawda, że można tak zrobić... Albo... Czy to prawda, że umarli często w kącikach oczów mają łzy? Jabym chciał tak właśnie umrzeć. To musi bardzo ładnie wyglądać.
Nad ranem przyjechał ksiądz. Mańka i Antek wyszli do ogrodu. Usiedli na ławce. Byli znużeni.
Słońce rumiane, wesołe, podnosiło się na skraju horyzontu i rzucało skośne promienie na gmachy szkółki, ochrony i żłobka, i odbijało się w białym ich murze. Gmachy kąpały się w zieleni i świetle.
— Patrz, Antoś! — rzekła Mańka.
— Jak we śnie, prawda?
Nic więcej nie mówili, wpatrzeni oboje w jeden obraz.