Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieci ulicy — to dobrodziejstwo. Albo chłód: podług was na współczucie zasługuje dziecko, które marznie na śniegu i umiera... A nie wiecie, że najbardziej odczuwa się zimno w nocy, w łóżku. Troje nas razem spało pod chustką; każde ciągnie chustkę w swoją stronę, na siebie; powstają kłótnie i bójki. Wyprostować się nie można, bo nogi z pod chustki wychodzą i ziębną, a skurczyć się, to Bronek, albo Wikta wołają, że ich kopiesz, że się pchasz. Ojciec nas przykrywał kożuchem, ale jak zadzwonili w bramie, to musiał iść otworzyć i brał kożuch. Drżeliśmy tymczasem. A jak ojciec wracał i znów nas przykrywał, to kożuch był zimny, jak lód. Byliśmy zaspani, chcieliśmy zasnąć, ale nie można, bo co chwila to inną szparą leci taka nitka zimnego powietrza, że aż strach... A robactwo, pluskwy... Nie, panie, śmierć — to piękna rzecz.
Jędrek nie odrywał wzroku od tych jasnych kółek, które migały mu na ręce przy najdrobniejszym powiewie wiatru.
— Albo senność — pomyśl pan tylko. My nigdy prawie nie byliśmy wyspani. Ciągle nas w nocy budzono. A o czwartej, piątej rano, matka nas spędzała ze stołków, bo brała się do prania. Codzień inne miało prawo kłaść się do ojca, ale w godzinę później i ojciec wstawał. Znów budzenie. I to tylko co trzy dni, bo tak — to szło się do kąta, byle miejsce przy piecyku znaleźć, siedziało się i drzemało. Ale żelazny piecyk rozgrzewał się do czerwoności i parzył, więc trzeba było odsunąć się, to znów zimno było.