Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, nie brat.
— Et — macha ręką — co ty tam poradzisz? Idź do domu spać.
Antek stoi chwilę. Czuje, że wściekłość go ogarnia. Biegnie w stronę Wisły. Ale po co?
Zatrzymuje się przy ulicy Karowej. Patrzy w dół, na rozciągające się u stóp jego Powiśle. Tłoczą się domy, wiją, rozbiegają się w różne strony i schodzą. Taka wielka moc domów, aż het, pod rzekę samą. Jedne wyższe, inne niższe, jak góry, pagórki i wzgórza. Między niemi doliny — ulice. Gdzieniegdzie miga żółtem światłem okienko, gdzieindziej czarnymi kwadratami znaczą się szeregi okien. Dalej parkany. Tu, owdzie, pojedyńcze drzewo wystrzela.
Antek nie wie, czemu ten widok go zajmuje.
Odwraca się. Za wąskim przesmykiem widzi światło jasne: tam Krakowskie Przedmieście.
Oczy jego mają ponury wyraz.
Znów patrzy na domy, które u stóp jego się ciągną w obie strony nieskończonym szeregiem.
Łzy napływają mu pod powieki.
— Więc to tak? — pyta. — A może ona wróciła?
Śpieszy teraz bardziej jeszcze, jakby chciał nadrobić czas stracony.
Przed bramą widzi grupę osób...
— Co się stało? — pyta z niepokojem.
— Garbata się powiesiła.
— A jakże, odcięli: do szpitala ją zabrali.
— Było się czego wieszać — dodaje inna.