Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mańka biegła szybko. Krople potu spływały jej z czoła. Strach przed tym cyrkułem, który znała ze słyszenia, był nad wyraz wielki. Ileż to razy już już miała się tam dostać, ale wypłakała, wymodliła się, lub uciekła w drodze. A ten cyrkuł, jak widmo groźne, jak upiór straszny, ścigał ją w sennych marzeniach i na jawie.
Na rogu dwóch ulic, które się krzyżowały, stał domek drewniany, a w nim szynk z pozaklejanemi od ulicy szybami. Dalej ciągnął się już tylko szereg parkanów, w dali w ciemności majaczyła Wisła.
Do tego szynku wbiegła Mańka; przebiegła szybko pierwszą i drugą izbę, otworzyła drzwi, które prowadziły na korytarz długi, na końcu którego znajdowały się schody.
— No, jesteś? — zapytał z góry Antoś.
W tej chwili drzwi się otworzyły, jasna smuga światła na chwilę rozproszyła ciemności.
— Kto to? — zapytała z niepokojem Mańka.
Nie było odpowiedzi.
— Czy to ty, Szmul?
Milczenie.
Mańka przebiegła schody, słysząc za sobą w ciemności czyjeś kroki niepewne.
— Kto to? — zapytała raz jeszcze, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wbiegła na poddasze do pokoju razem z Antosiem i zamknęła drzwi na klucz.
— Czego hałasujecie tak? — ozwał się z wnętrza ostry głos męzki. — Nie możecie wejść spokojnie.
— Bo... bo... tam ktoś jest.