Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wypada jej z rąk ostatni kwiat zrobionej róży. Patrzy na niebo ciemne zachmurzone, deszcz pada. Tworzą się cienkie włókna wody i ciągną od nieba do ziemi. Słychać grzmot oddalony.
— Zośka zmoknie. Parasola nie wzięła. Pewnie przeczeka deszcz w bramie — myśli garbata.
Mrok zapada, a Zośki nie widać.
Powraca Antek do domu.
— Nie widziałeś Zośki? — pyta go.
— Co? nie wróciła jeszcze?
Garbata patrzy na chłopca, a w oczach jej maluje się nie smutek, a ździwienie.
— A niema.
— Już późno — mówi Antek. —— Pójdę do magazynu, dowiem się, czy jest tam.
Biegnie przez ulicę. Nie czuje deszczu, który mu wielkiemi kroplami spływa po twarzy, po szyi, po rękach. Mija szeregi ulic Staje przed znajomą kamienicą. Patrzy w okna: ciemno.
Brama zamknięta. Dzwoni.
Po chwili zgrzyta klucz w zamku. W bramie staje stróż.
— Czy z magazynu panny powychodziły?
— A co miały robić? — pyta stróż.
— Czy tu nie było takiego faceta w rękawiczkach?
Stróż się uśmiecha.
— A bo jeden?
— Powiedzcie mi, mój kochany...
— A ty brat może? — pyta stróż.