Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzisz, zrozumiał, że ze mną tak będzie. I, widzisz, tak ci coś dwa miesiące łaziłem bez głowy, a do niego wstydziłem się iść. Aż mnie sam spotkał i poznał. I jak tylko spojrzał na mnie, odrazu poznał, co się ze mną dzieje.
— Aha, powiada, przyszła choroba na ciebie.
Chciałem uciekać, ale mnie złapał za rękę.
— Chodź ze mną, to cię wyleczę — powiada.
— Kiedy ja nie chory, mówię.
— Chory, chory jesteś — powiada.
Już mu się nie opierałem, tylko szedłem za nim. Całe dwa tygodnie niczego mi się tknąć z roboty nie pozwolił, a tylko prosił, żebym od niego nie uciekł. „Bo zmarniejesz,“ powiada. No, i widzisz „odeszło mi,“ potem wziąłem się do roboty, ożeniłem się. Oj, żeby ten Wiśnicki jeszcze naukę miał, toby z niego mogło co być. Tak ci umiał do duszy przemówić. Śmieli się z niego, że cały jego warsztat — to sami złodzieje. I tak było. I on sam to mówił. A jakeśmy go kochali. Bo widzisz, on umiał mówić do ludzi. A jak się upił, jak zaczął prawić, to było słuchać. A pił, biedaczysko, pił. „Dusza, mówił, lżejsza jest od wódki, więc, jak wypić dużo, to ona do góry wypływa,“ mówił. Widzisz Antek, jaka to jest nasza choroba. I każdy ją musi przejść. I widzisz, w tej chorobie — to można każdego, najgorszego, na dobrą drogę naprowadzić. Ale jak kto w tej chorobie niema opieki i pomocy, to już przepadł: albo kryminał, albo szpital.
Antek słuchał tej mowy dziwnej, napozór bez związku skleconej, a jednak tak prawdziwej. Przyszedł