Strona:Janusz Korczak - Dzieci ulicy.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i czysty, którego nie mógł zagłuszyć kurz, wydobywający się z pod długich sukien i szeleszczących spódnic pań.
A między przechodniami uwijały się dzieci z bukiecikami w rękach i zapraszały do kupna kwiatów.
— Proszę pana, niech pan kupi kwiatki dla tej ślicznej pani, proszę pana, matka chora, ojciec w szpitalu — zawodził dziewięcioletni nędzny chłopczyna w łachmanach.
— Proszę pana, dziś nie jadłam — woła dziewczynka w poplamionej sukienczynie. — Proszę pana.
Antek i Józiek siedli na podmurowaniu sztachet i patrzeli.
Antek pamiętał podobny obraz. Dwa i pół roku minęły. On z Mańką biegał wówczas między przechodniami, sprzedawali kwiaty i odnosili pieniądze ojcu. Tylko dwa i pół roku temu. Wtedy, ostatnim razem, ten pan hrabia wziął go do siebie...
— Chodź, Józiek, pójdziemy.
— Poczekaj jeszcze — mówi Bzik.
— Chodź już, chodź.
Szli ulicą Książęcą ku Wiśle.
— Słuchaj, możeby jeszcze się napić?
— Nie, nie można.
Idą. Józiek gwiżdże przez zęby.
— Boisz się, Antek?
— Czego się mam bać?
— Zobaczysz, jak będzie gracko. Babe za „halc“, poducha na pysk i basta! Ani zipnie. Zobaczysz.
Józiek gwiżdże.